sobota, 26 października 2013

Gratulacje!! Małopolska zdobyła pierwsze miejsce.




       Zdarzył się taki jeden piękny poranek. Do pracy na później, dziecko pomaszerowało do szkoły, dwie godziny luzu dla mamy. Przygotowałam sobie pełną piany kąpiel, w której się zanurzyłam wraz z wydaniem „Żywienia człowieka i metabolizmu”. Poranek zapowiadał się uroczo.

A tu nagle ups.

Studiuję sobie w tej wannie leniwie statystyki otyłości i odkrywam, że my Małopolanie jesteśmy najgrubszym województwem Polski!! Co więcej nie badali otyłości fantomowej, tylko klasyczne BMI, zliczyli nasze kilogramy i prosto wagą w oczy wyszło, że jak nic najwięcej. Kiedy już pierwszy szok minął, zrozumiałam, że jak nic za wynikami kryją się Warszawiaki, to pewnie oni sfabrykowali wyniki, bo wiadomo, że Krakusów nie lubią. Spokojnie wszystko jest do sprawdzenia. Wybiegłam z łazienki pomijając sterty kremów i balsamów upiększająco antystarzeniowo antycelulitowo jakichśtam, więc czuję jak moja skóra z każdym krokiem w kierunku netu się marszczy. A wszystko przez Warszawiaków, że też tak człowieka potrafią na dzień dobry zdenerwować. Sprawdzam badania. Lipa. Nie tylko to sprawa Warszawiaków, ale i całego kraju. Co więcej i Kraków jest w to zamieszany ;(  Musi istnieć więc jakieś inne logiczne wytłumaczenie tego stanu rzeczy. Nie wierzę, abyśmy aż tak obrośli, fakt, że kochanego ciała… no , ale bez przesady. I olśniło mnie. BMI bywa zwodnicze, dlatego nie oblicza się go ludziom wysportowanym, ponieważ mięśnie są znacznie cięższe od tłuszczu. Więc już spokojniejsza analizuję swoich znajomych. Nie znam żadnego mężczyzny, który by nie grał w piłkę przynajmniej 3 razy w tygodniu. I to nie pół godziny, nawet nie godzinę często i po 3-4 godziny, a czasem i co dzień walczą z joystickami przed komputerem. Ogólnie normy dla wytworzenia kondycji się zgadzają, minimalne 3x30x130 jest. Trzy dni w tygodniu, przez minimum 30 min. przy tętnie 130. Oj tętno tutaj zapewne osiąga wyższe rezultaty, czasem nawet ocierając się o stany przedzawałowe (szczególnie sąsiadów wysłuchujących dziwnych okrzyków). Natomiast nasze kobiety biegają. Ilekroć zdarzyło mi się rozwinąć temat aktywności fizycznej, dowiaduję się, że na taką zorganizowaną nie mają czasu, bo cały dzień biegają.
Tak więc jeśli spotkacie się kiedykolwiek z wynikami badań WOBASZ-u, to bez stresu Małopolanie. My po prostu jesteśmy bardziej umięśnieni.

środa, 23 października 2013

Warzywny terrorysta




Mamy wiele możliwości i środków do kształtowania w naszych dzieciach awersji do warzyw. Nagminnie wprowadzamy owe środki i metody i co tam jeszcze w życie, pomimo szczerych zapewnień, że chcemy aby nasze dzieci warzywa lubiły i jadły.

Warzywny terrorysta nr 1. pojawia się przy posiłkach skażonych warzywami. Dziecko inteligentny twór przejawia kilka strategii radzenia sobie z problemem. Eliminuje wroga usuwając go na peryferie talerza, nie pozwalając mu na dalsze skażanie posiłku. W innej sytuacji wróg zostanie pogrzebany pod stertą puree, może w końcu (w starciu decydującym) usunąć je na bezpieczny dystans świeżo wypastowanej podłogi czy nowej spódnicy mamy. W wersji dla sportowców obserwuję się ćwiczenia koordynacji oko ręka, gdy pomidor kończy swój żywot na przeciwległej ścianie. Reagujemy dość przewidywalnie denerwując się. W złości narzekamy na marnowanie jedzenie, głodne dzieci w Afryce, odgrażamy się, że więcej „już nie urośniesz”. Co z tego może trafiać do dziecka? Zapewne nie wiele więcej i nie wiele mniej niż do nas kiedy widzimy najeżdżający na nas samochód. Nie analizujemy prędkości, wielkości samochodu, instynkt samozachowawczy każe nam się wycofać z sytuacji zanim odkryjemy jej wszystkie szczegóły. Tak samo dziecko słysząc jak ze złością mówimy, odgrażamy się, wie jedynie, że nasza złość ma bezpośredni związek z warzywami (a wiec ich podejrzenia, że warzywa są złe się sprawdzają)
Terrorysta nr 2 nie wątpliwie łączy się z nagrodą. Gdy nasze dziecko znów rozwija strategie unikania jedzenia skażonego. Jako, że wiemy, iż posiłki należy spożywać w miłej atmosferze (bo grozi wrzodami), że na dziecko się nie krzyczy, a poza tym sami jesteśmy wybitnie spokojnymi osobami, a za drzwiami sztab babć więc i tak krzyknąć nie można. Rozpoczynamy negocjacje. Wprowadzamy nasze dziecko w tajemny świat dyplomacji i handlu. Obiecujemy batona jednego, dwa, trzy tylko „zjedz warzywa”. Nasze dziecko bardzo szybko nabywa wiedzy, że te warzywa to jest naprawdę coś okropnego skoro za wysiłek zjedzenia ich mamy takie nagrody. A te nagrody to przecież za byle co się nie sypią.
Ostatnią szkołą jest nasz własny przykład. Ja nie mówię, że warzyw nie jemy. Przecież wiemy, że trzeba, a najbardziej trzeba przy dzieciach (żeby widziały). Uczymy troszkę w innych sytuacjach. Większość dzieci jakie znam mają przynajmniej jednego z rodziców, którzy kończą po nich posiłki (nie są to dane oficjalne, ponieważ wiadomo że tak się nie robi! jednakże posiłki są zjadane). Wszyscy wiemy jakie jest prawdopodobieństwo skończenia przez tatę słodkiego batonika czy serka, a jakie nadgryzionej marchewki. Wszak szkoda żeby się baton zmarnował.