środa, 23 października 2013

Warzywny terrorysta




Mamy wiele możliwości i środków do kształtowania w naszych dzieciach awersji do warzyw. Nagminnie wprowadzamy owe środki i metody i co tam jeszcze w życie, pomimo szczerych zapewnień, że chcemy aby nasze dzieci warzywa lubiły i jadły.

Warzywny terrorysta nr 1. pojawia się przy posiłkach skażonych warzywami. Dziecko inteligentny twór przejawia kilka strategii radzenia sobie z problemem. Eliminuje wroga usuwając go na peryferie talerza, nie pozwalając mu na dalsze skażanie posiłku. W innej sytuacji wróg zostanie pogrzebany pod stertą puree, może w końcu (w starciu decydującym) usunąć je na bezpieczny dystans świeżo wypastowanej podłogi czy nowej spódnicy mamy. W wersji dla sportowców obserwuję się ćwiczenia koordynacji oko ręka, gdy pomidor kończy swój żywot na przeciwległej ścianie. Reagujemy dość przewidywalnie denerwując się. W złości narzekamy na marnowanie jedzenie, głodne dzieci w Afryce, odgrażamy się, że więcej „już nie urośniesz”. Co z tego może trafiać do dziecka? Zapewne nie wiele więcej i nie wiele mniej niż do nas kiedy widzimy najeżdżający na nas samochód. Nie analizujemy prędkości, wielkości samochodu, instynkt samozachowawczy każe nam się wycofać z sytuacji zanim odkryjemy jej wszystkie szczegóły. Tak samo dziecko słysząc jak ze złością mówimy, odgrażamy się, wie jedynie, że nasza złość ma bezpośredni związek z warzywami (a wiec ich podejrzenia, że warzywa są złe się sprawdzają)
Terrorysta nr 2 nie wątpliwie łączy się z nagrodą. Gdy nasze dziecko znów rozwija strategie unikania jedzenia skażonego. Jako, że wiemy, iż posiłki należy spożywać w miłej atmosferze (bo grozi wrzodami), że na dziecko się nie krzyczy, a poza tym sami jesteśmy wybitnie spokojnymi osobami, a za drzwiami sztab babć więc i tak krzyknąć nie można. Rozpoczynamy negocjacje. Wprowadzamy nasze dziecko w tajemny świat dyplomacji i handlu. Obiecujemy batona jednego, dwa, trzy tylko „zjedz warzywa”. Nasze dziecko bardzo szybko nabywa wiedzy, że te warzywa to jest naprawdę coś okropnego skoro za wysiłek zjedzenia ich mamy takie nagrody. A te nagrody to przecież za byle co się nie sypią.
Ostatnią szkołą jest nasz własny przykład. Ja nie mówię, że warzyw nie jemy. Przecież wiemy, że trzeba, a najbardziej trzeba przy dzieciach (żeby widziały). Uczymy troszkę w innych sytuacjach. Większość dzieci jakie znam mają przynajmniej jednego z rodziców, którzy kończą po nich posiłki (nie są to dane oficjalne, ponieważ wiadomo że tak się nie robi! jednakże posiłki są zjadane). Wszyscy wiemy jakie jest prawdopodobieństwo skończenia przez tatę słodkiego batonika czy serka, a jakie nadgryzionej marchewki. Wszak szkoda żeby się baton zmarnował.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz