Mamy wiele
możliwości i środków do kształtowania w naszych dzieciach awersji do warzyw.
Nagminnie wprowadzamy owe środki i metody i co tam jeszcze w życie, pomimo
szczerych zapewnień, że chcemy aby nasze dzieci warzywa lubiły i jadły.
Warzywny
terrorysta nr 1. pojawia się przy posiłkach skażonych warzywami. Dziecko inteligentny
twór przejawia kilka strategii radzenia sobie z problemem. Eliminuje wroga
usuwając go na peryferie talerza, nie pozwalając mu na dalsze skażanie posiłku.
W innej sytuacji wróg zostanie pogrzebany pod stertą puree, może w końcu (w
starciu decydującym) usunąć je na bezpieczny dystans świeżo wypastowanej
podłogi czy nowej spódnicy mamy. W wersji dla sportowców obserwuję się
ćwiczenia koordynacji oko ręka, gdy pomidor kończy swój żywot na przeciwległej
ścianie. Reagujemy dość przewidywalnie denerwując się. W złości narzekamy na
marnowanie jedzenie, głodne dzieci w Afryce, odgrażamy się, że więcej „już nie
urośniesz”. Co z tego może trafiać do dziecka? Zapewne nie wiele więcej i nie
wiele mniej niż do nas kiedy widzimy najeżdżający na nas samochód. Nie
analizujemy prędkości, wielkości samochodu, instynkt samozachowawczy każe nam
się wycofać z sytuacji zanim odkryjemy jej wszystkie szczegóły. Tak samo
dziecko słysząc jak ze złością mówimy, odgrażamy się, wie jedynie, że nasza
złość ma bezpośredni związek z warzywami (a wiec ich podejrzenia, że warzywa są
złe się sprawdzają)
Terrorysta nr
2 nie wątpliwie łączy się z nagrodą. Gdy nasze dziecko znów rozwija strategie
unikania jedzenia skażonego. Jako, że wiemy, iż posiłki należy spożywać w miłej
atmosferze (bo grozi wrzodami), że na dziecko się nie krzyczy, a poza tym
sami jesteśmy wybitnie spokojnymi osobami, a za drzwiami sztab babć więc i tak krzyknąć
nie można. Rozpoczynamy negocjacje. Wprowadzamy nasze dziecko w tajemny świat
dyplomacji i handlu. Obiecujemy batona jednego, dwa, trzy tylko „zjedz warzywa”.
Nasze dziecko bardzo szybko nabywa wiedzy, że te warzywa to jest naprawdę coś
okropnego skoro za wysiłek zjedzenia ich mamy takie nagrody. A te nagrody to
przecież za byle co się nie sypią.
Ostatnią szkołą
jest nasz własny przykład. Ja nie mówię, że warzyw nie jemy. Przecież wiemy, że
trzeba, a najbardziej trzeba przy dzieciach (żeby widziały). Uczymy troszkę w
innych sytuacjach. Większość dzieci jakie znam mają przynajmniej jednego z
rodziców, którzy kończą po nich posiłki (nie są to dane oficjalne, ponieważ
wiadomo że tak się nie robi! jednakże posiłki są zjadane). Wszyscy wiemy jakie
jest prawdopodobieństwo skończenia przez tatę słodkiego batonika czy serka, a
jakie nadgryzionej marchewki. Wszak szkoda żeby się baton zmarnował.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz