niedziela, 22 czerwca 2014

Wszyscy jesteśmy drapieżnikami




Jako buntujący się adolescent, takimiż też przypadkami otoczona po raz pierwszy usłyszałam teorię, ż człowiek z swojej natury nie jest mięsożercą. W konsekwencji fakt ten oraz mięsożerni rodzice, obiekt buntu i permanentnego sprzeciwu, spowodował, iż większość moich znajomych „przerzuciła się” na dietę wegańską czy wegetariańską.  O komponowaniu tej diety wiedzieliśmy dokładnie tyle, że trzeba jeść soję. Soja w każdej postaci przewijała się przez talerze, gdyż w tamtej rzeczywistości najlepszym źródłem informacji była koleżanka. Na szczęście (lub nieszczęście) okres fascynacji  wega-sojowej mnie ominął. I na szczęście w tym wieku nie umawia się na obiadki z kolegami. Więc ominęły mnie sojowe eksperymenty głównie w postaci wątpliwej jakości kotletów sojowych.  Dziś natomiast święcą swoje tryumfy dieta alleluja, dieta paleo, jarskie oczyszczania organizmu.  Zakładają one, że człowiek powinien odżywiać się tak jak podane jest w biblii, opierając swoją dietę na produktach roślinnych, Podają, iż postaci biblijne żyły ponad sto lat, o Noem nie wspominając (900) i rekordziście Metuszelach, żyjącym 969 lat. A potem przyszedł potop, rozwój ludzkości, cywilizacji przemysłu, antybiotyki, supermarkety i fast foody. Innymi słowy kolejna po potopie zagłada ludzkości.
Tematu naszej natury żywieniowej podjął się prof. T.Stefaniak. Z fascynacją czytałam jego artykuł, choć musze przyznać, że profesor jest jak wódka, na czczo lepiej go nie brać. Jest człowiekiem na tyle nieszablonowym, że przed zapoznaniem się z nim warto już coś tam wiedzieć na temat żywienia. Profesor podaje bardzo konkretne argumenty za tym, iż natura stworzyła nas drapieżnikami. Przede wszystkim  odwołuję się do budowy naszego układu pokarmowego, który został pozbawiony enzymów pozwalających (jak krowie) trawić trawę. Kolejnym argumentem jest nieumiejętność syntetyzowania przez nasz organizm witB12 (mojej ulubionej J ), która choć potrzebna w minimalnych ilościach niezbędna jest do prawidłowego funkcjonowania całego organizmu. Zaś jej głównymi źródłami są zwierzęta, podobnie jak hemu (koniecznego przy zapobieganiu anemii). Natomiast jak przystało na drapieżnika posiadamy enzymy trawienne elastazę i kolagenazę potrzebną do trawienia tkanek zwierzęcych. Jako kolejny dowód podaje żywot tasiemca, który chcąc zawładnąć naszym organizmem musiał wcześniej zamieszkać w zwierzęciu i razem z jego mięsem zjadany mógł nadal rozwijać się w człowieku. Tak wiec argumenty zostały dość jasno i mocno przedstawione.
Diabeł tkwi w szczegółach, nie jest kwestią jeść czy nie jeść, ale ilość mięsa jedzonego i jego jakość współcześnie. Stefaniak zakłada, iż mięso zdobyte przez naszych przodków, było przede wszystkim chudsze. Nie mówiąc już o chemii, antybiotykach i innych skażeniach mięsa. Za mięsem człowiek musiał się nabiegać, dziś samo przychodzi do niego, razem z sprzedażą przez net. Ponad to Polacy przodują w jedzeniu wieprzowiny. Dane podają, że przeciętny Polak zjada 42kg wieprzowiny rocznie o innych mięsach nie wspominając. Jak napisał autor pewnego tekstu, z którym spotkałam się zupełnie przypadkiem w poczekalni „ Jemy rocznie tyle kotletów schabowych, że świnie, gdy ich prosięta są niegrzeczne, straszą je Polakami”. Niestety nie zapadł mi w pamięć ani autor ani tytuł artykułu, ale z tego miejsca serdecznie go pozdrawiam.


piątek, 20 czerwca 2014

Pomiędzy garami a ideałem




Jaki jest związek kobiety z jedzeniem? Temat, nad którym łamało sobie głowę już wielu mądrych. Chernin zauważa (jak pisze Koschak), że emocje kobiety związane z jedzeniem przy­pominają „to, co w XIX wieku ludzie musieli odczuwać w związku z seksualnoś­cią, szczególnie z masturbacją". Jedzenie staje się dla współczesnej kobiety czymś pożądanym i zakazanym, koniecznym i wstydliwym. Współczesne teorie feministyczne mówią o uwikłaniu kobiety w świecie zasad patriarchalnych. Kobieta- Matka to kobieta żywicielka, przygotowuje i karmi swoją rodzinę, sama zaś dostosowując się do oczekiwań kulturowych musi jeść mało. Musi również odmawiać sobie przyjemności spożywania posiłku, który ma sprawiać przyjemność. Ta sama kobieta, która nie powinna okazywać że danie jej smakuje, wkłada sporo pracy, aby to danie rzeczywiście było smaczne. Z drugiej strony to w świecie zdominowanym przez mężczyzn, jedyną formą protestu, a często i jedynym terytorium samostanowienia staje się jedzenie. Kobieta chcąca się wyzwolić spod tej władzy, zaczyna uciekać „przed” lub „w” jedzenie. Niestety każdy z tych wyborów stawia ją przed społecznym ostracyzmem i odrzuceniem. Kobieta oczywiście ma prawo jeść, ale wtedy postrzegamy ją jako folgującą sobie, może nie jeść i staje się obciążeniem dla innych. Ponad to współczesność coraz bardziej wymusza na nas jakąś wielorakość. Powinnyśmy być matkami, umieć gotować, pichcić, piec rozpuszczać swoje otoczenie, mieć w sobie miękkość, ciepło i troskliwość. Wykazywać się zrozumieniem i brać potrzeby innych ponad swoje. Z kobietą matką wspólnie zjadamy posiłek, pijemy ciepłą herbatę przy kawałku domowego ciasta. Kobieta matka jest zawsze dostępna, zawsze ma czas. Z drugiej strony nasza rzeczywistość wymaga od nas stawania się kobietą sukcesu, doskonale zorganizowaną, pnącą się po kolejnych szczeblach kariery. Kobieta dla której samorozwój i praca stanowią podstawową wartość życia. Kobietą, która nie powinna jeść. Jedzenie to faux pas. Jest też kobieta witalna, dbająca o zdrowie regularnie uprawiająca sporty, spożywająca posiłki uznane w periodykach za zdrowe. Nie ma dla niej miejsca na wspólną kolację, posiłek ma znaczenie czysto fizjologiczne. Współcześnie oczekujemy od kobiety, że spełni wszystkie te role i zapewne wiele innych. Medal dla tej, która wie kiedy, jak i co spożywać, która bezbłędnie będzie jeść z umiarem, by z przyjaciółkami pałaszować wieczorem lody. A co zrobić z poczęstunkami w przedszkolu, być matką jedzącą i poddać się surowym osądom innych mam, czy unikać szerokim łukiem stołów z poczęstunkiem?
Koschak piszę, że wagi i lustra sieją analogiczne spustoszenie jak bomba atomowa naszych panów.


sobota, 7 czerwca 2014

Ciało sprzedam




Wiem,  dziś każdy mi powie, że się nie sprzedaje.  Jest jednostką całkowicie autonomiczną, pewną siebie, świadomą swoich zalet. Uparcie wierzymy w brednie wpajane nam od dziecka „Nie ważne jak wyglądasz, to wnętrze się liczy”.  Nie przeczę. Wnętrze jest ważne. Ech, na pewno. Chyba dlatego tyle rozwodów i kiepsko funkcjonujących małżeństw. Dlatego też tyle reklam społecznych o byciu tolerancyjnym.  I na co to komu. Kiedy najważniejsze jest pierwsze wrażenie.  Nasz przyszły partner najpierw musi nas zobaczyć. I ta selekcja wpłynie na to czy podejmie rozmowę czy da nogę przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nasz przyszły szef zanim nas zatrudni i zapozna się z naszymi kompetencjami, również najpierw nas zobaczy.  I to co zobaczy zazwyczaj będzie miało wpływ na naszą pozycje w pracy i interpretacje przez szefa naszych możliwości , w końcu na jego opinię o nas jako o pracowniku. Stereotypy są i będą. Stanowią bardzo ważną funkcję poznawczą (oszczędzają nasze zasoby). Dopiero z mozołem musimy walczyć o to aby przebić się przez ich mur.  Aby pokazać, że mimo iż Polak , nie zaczynam dnia od setki. Mimo, ze Rumun nie okradam każdego.  A propos tego jak silne są takie przekonania, proszę sobie wyobrazić, iż mam serdeczną przyjaciółkę, półromkę, która była kiedyś w bardzo udanym związku kilka miesięcy. W bardzo udanym, aż jej ówczesny chłopak dowiedział się o jej pochodzeniu. Ile więc nas kosztuje nasze ciało, obarczone dodatkowymi kilogramami. Na pewno sporo na leki, przeciwmiażdżycowe, insulinę, na ciśnienie, wizyty i ortopedów, psychologów i onkologów. Do tego mamy w pakiecie mniej płatną pracę bo przecież każdy wie, że osoba z nadwagą jest: leniwa, pozbawiona kontroli, o słabej woli, pobłażająca sobie, głupia, niekompetentna i brzydka (za Głębocka i Szarzyńska „Stereotypy dotyczące osób otyłych”).
Więc ile rzeczywiście kosztuje nasze ciało?