wtorek, 14 stycznia 2014

Kto truje nasze dzieci? czyli dzieciobójstwo w ładnej formie




         „Proszę Pani, byłem wczoraj w McDnaldzie i zjadłem frytki, dwa hamburgery i colę” wita się ze mną pękający z dumy pięciolatek. „Że co?” bo nie byłam pewna o czym ten młody człowiek do mnie mówi. „No całą colę, frytki i dwa hamburgery” powtarza, mając na uwadze, że stara jestem i do mnie trzeba głośno mówić.  

         To właśnie te momenty, które odbierają mi resztki złudzeń. 

     Uczciwość i prawdomówność dzieci jest często rozbrajająca. Ich wiedza dotycząca asortymentu śmieciowego sklepów spożywczych jest wprost zaskakująca. Trzylatki mają już nierzadko wyrobione preferencje w zakresie smaku czy kształtu ulubionych chipsów. O co chodzi? Jak intensywną naukę musiały pobierać te dzieciaki, aby w wieku trzech lat wiedzieć więcej na temat takich przekąsek niż ja w wieku trzydziestu kilku. W tej sytuacji niezrozumiałe pozostaje dla mnie po co? Po co rodzice faszerują tym swoje dzieci?  W zasadzie dlaczego je trują i upośledzają. Rodzice, którzy powinni wspierać i dbać o zdrowie swoich dzieci tak bardzo je krzywdzą. Nie przyjmuję tu wyjaśnień pt: „Bo on to lubi”. Wspominając dzieci, którym w ramach programu „Lubię warzywa” podawaliśmy co dzień warzywa, pamiętam wypowiedzi ich rodziców: „Nie wiem, co Pani tutaj robi tym dzieciom, ale mój Franio żąda żeby kupować mu ogórki” albo „Zocha kazała sobie kupić paprykę, bo chciała ją zjeść. No myślałam, że sobie ze mnie jaja robi”. Wybaczcie drodzy rodzice, ale to wy uczycie jeść te śmieci swoje dzieci i to wy podtruwacie je sukcesywnie i skutecznie.  Spotkałam się również z teorią, że w tej chwili aby nie jeść produktów bez wspomagaczy, konserwantów i innych odmian tablicy mendelejewa trzeba by zrezygnować w ogóle z jedzenia, a skoro wszystko jest niezdrowe to jakie znaczenie ma jedzenie fast foodów.  Moi drodzy, owszem zgadzam się całkowicie ONI zatruli nasze jedzenie dla potrzeb konsumpcjonizmu i innych takich tym podobnych, po prosto rozwój cywilizacji. Nie wymuszam tutaj zaopatrywania się tylko w produkty z atestem ekologicznej żywności. Ale czy to powód, aby z tego bagna śmieci wybierać te najgorsze. Te ,co do których nawet laik nie ma żadnych złudzeń, że mogą nieść za sobą jakieś wartości (odżywcze, nie tylko energetyczne).  Aczkolwiek zrzucanie winy na tych „onych” na pewno jest dość wygodne. W sumie to nie nasz wymysł, słyszałam kiedyś taką historię sprzed dwóch tysięcy lat, jak jeden gość imieniem Piłat nie chcąc skazać pojmanego na śmierć załatwił sobie skazanie go przez lud (czytaj "tych innych"). Więc winę zrzucać możemy, ale to my podajemy pierwszego hamburgera czy chipsy naszemu dziecku.

poniedziałek, 6 stycznia 2014

Życie na diecie




Wracamy na stare tory.  Po zakończeniu „Wielkiego żarcia” świąteczno –sylwestrowego,  nad którym jak wisienka na torcie pojawiły się spotkania rodzinno-towarzyskie długoweekendowe, czas wrócić do rzeczywistości. Bliższe spotkanie  z wagą staje się nieprzyjemną konfrontacją  realnego spotkania twarzą w twarz z przyjemnymi wspomnieniami. W kiepskim nastroju zaczynamy kolejny rok 2014, ale za to z mocnym postanowieniem poprawy.  Czasem zastanawiam się jak dużo energii wkładamy w nasze planowania i fantazje. Gdyby ten wysiłek przełożyć na wysiłek fizyczny chodziłybyśmy w rozmiarze 38, dumne jak paw, a nierzadko i w 34, 32 albo wręcz w ogóle niewidoczne. Co więcej zaczynam podejrzewać, że większość z nas ma w sobie dodatkowy gen zakłócający, niejednokrotnie odbierający radość życia- gen myślenia o odchudzaniu. Czytając niedawno powieść C.Cook, trafiłam na fragment idealnie ilustrujący sposób bycia (życia) większości kobiet i pewnie jakiejś części mężczyzn:
                „Prawda jest taka, że moje doświadczenia w dziedzinie diety było tak rozległe, że mogłabym napisać na ten temat książkę.  Na pierwszą dietę poszłam, kiedy kumpel Taga z klasy nazwał mnie słoninką. Jak na ironię dieta Atkinsa polegała na jedzeniu kosmicznych ilości wieprzowych skórek (…) Po jakimś czasie stałam się koneserem diet. Próbowałam diety grejpfrutowej i kapuścianej, rosyjskiej diety wiejskiej, diety lemoniadowej, diety South Beatch,  Strażników Wagi, centrum dietetycznego Jenny Craig, Slim Fastu i Nutrysystemu. Wszystkie działały, lecz gdy zaczynałam jeść normalnie waga wracała do poziomu wyjściowego z lekką nadwyżką”. 
Zastanawiające jest to dlaczego całe życie będąc na diecie nadal mamy spore nadwyżki. Może dlatego, że nie jesteśmy czystą matematyką, a nasza głowa potrzebuje czegoś więcej aby przestać jeść. Po wybitnie frustrującym dniu, tygodni czy miesiącu diety dochodzimy do efektu „A co mi tam”. I to nawet nie jest zabawne, bo ten efekt nie został stworzony na potrzeby tego tekstu. Wymyśliły i przebadały go mądre głowy, co najwyżej mając podobne poczucie humoru do mojego w ten sposób go nazywając. Efekt „Co mi tam” pojawia się w momencie zjedzenia pierwszego pączka (ciastka, cheeseburgera,  pizzy) po dniach diety, kiedy nie pozwalamy naszemu organizmowi zaspokajać swoich potrzeb. Efekt jest jak otworzenie zapory, po tym pierwszym kroku lodówka staje się naszym najlepszym przyjacielem, aż do… Do momentu kiedy „wytrzeźwiejemy” i widzimy ogrom strat jakie to nam przyniosło. Bohaterka powieści, w końcu daje sobie radę. Nie przez kolejną superrestrykcyjną dietę, ale przez poukładanie swojego życia i wyrwanie się z matni, w której do tej pory żyła. Pod koniec pisze, że „nigdy więcej nie pozwoli, aby diety organizowały jej życie, bo zaczyna żyć dla siebie”. Tego też państwu życzę w pierwszych krokach ku wyzwoleniu od diet ;)