poniedziałek, 6 stycznia 2014

Życie na diecie




Wracamy na stare tory.  Po zakończeniu „Wielkiego żarcia” świąteczno –sylwestrowego,  nad którym jak wisienka na torcie pojawiły się spotkania rodzinno-towarzyskie długoweekendowe, czas wrócić do rzeczywistości. Bliższe spotkanie  z wagą staje się nieprzyjemną konfrontacją  realnego spotkania twarzą w twarz z przyjemnymi wspomnieniami. W kiepskim nastroju zaczynamy kolejny rok 2014, ale za to z mocnym postanowieniem poprawy.  Czasem zastanawiam się jak dużo energii wkładamy w nasze planowania i fantazje. Gdyby ten wysiłek przełożyć na wysiłek fizyczny chodziłybyśmy w rozmiarze 38, dumne jak paw, a nierzadko i w 34, 32 albo wręcz w ogóle niewidoczne. Co więcej zaczynam podejrzewać, że większość z nas ma w sobie dodatkowy gen zakłócający, niejednokrotnie odbierający radość życia- gen myślenia o odchudzaniu. Czytając niedawno powieść C.Cook, trafiłam na fragment idealnie ilustrujący sposób bycia (życia) większości kobiet i pewnie jakiejś części mężczyzn:
                „Prawda jest taka, że moje doświadczenia w dziedzinie diety było tak rozległe, że mogłabym napisać na ten temat książkę.  Na pierwszą dietę poszłam, kiedy kumpel Taga z klasy nazwał mnie słoninką. Jak na ironię dieta Atkinsa polegała na jedzeniu kosmicznych ilości wieprzowych skórek (…) Po jakimś czasie stałam się koneserem diet. Próbowałam diety grejpfrutowej i kapuścianej, rosyjskiej diety wiejskiej, diety lemoniadowej, diety South Beatch,  Strażników Wagi, centrum dietetycznego Jenny Craig, Slim Fastu i Nutrysystemu. Wszystkie działały, lecz gdy zaczynałam jeść normalnie waga wracała do poziomu wyjściowego z lekką nadwyżką”. 
Zastanawiające jest to dlaczego całe życie będąc na diecie nadal mamy spore nadwyżki. Może dlatego, że nie jesteśmy czystą matematyką, a nasza głowa potrzebuje czegoś więcej aby przestać jeść. Po wybitnie frustrującym dniu, tygodni czy miesiącu diety dochodzimy do efektu „A co mi tam”. I to nawet nie jest zabawne, bo ten efekt nie został stworzony na potrzeby tego tekstu. Wymyśliły i przebadały go mądre głowy, co najwyżej mając podobne poczucie humoru do mojego w ten sposób go nazywając. Efekt „Co mi tam” pojawia się w momencie zjedzenia pierwszego pączka (ciastka, cheeseburgera,  pizzy) po dniach diety, kiedy nie pozwalamy naszemu organizmowi zaspokajać swoich potrzeb. Efekt jest jak otworzenie zapory, po tym pierwszym kroku lodówka staje się naszym najlepszym przyjacielem, aż do… Do momentu kiedy „wytrzeźwiejemy” i widzimy ogrom strat jakie to nam przyniosło. Bohaterka powieści, w końcu daje sobie radę. Nie przez kolejną superrestrykcyjną dietę, ale przez poukładanie swojego życia i wyrwanie się z matni, w której do tej pory żyła. Pod koniec pisze, że „nigdy więcej nie pozwoli, aby diety organizowały jej życie, bo zaczyna żyć dla siebie”. Tego też państwu życzę w pierwszych krokach ku wyzwoleniu od diet ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz