Wracamy na
stare tory. Po zakończeniu „Wielkiego
żarcia” świąteczno –sylwestrowego, nad
którym jak wisienka na torcie pojawiły się spotkania rodzinno-towarzyskie
długoweekendowe, czas wrócić do rzeczywistości. Bliższe spotkanie z wagą staje się nieprzyjemną
konfrontacją realnego spotkania twarzą w
twarz z przyjemnymi wspomnieniami. W kiepskim nastroju zaczynamy kolejny rok
2014, ale za to z mocnym postanowieniem poprawy. Czasem zastanawiam się jak dużo energii
wkładamy w nasze planowania i fantazje. Gdyby ten wysiłek przełożyć na wysiłek
fizyczny chodziłybyśmy w rozmiarze 38, dumne jak paw, a nierzadko i w 34, 32
albo wręcz w ogóle niewidoczne. Co więcej zaczynam podejrzewać, że większość z
nas ma w sobie dodatkowy gen zakłócający, niejednokrotnie odbierający radość
życia- gen myślenia o odchudzaniu. Czytając niedawno powieść C.Cook, trafiłam
na fragment idealnie ilustrujący sposób bycia (życia) większości kobiet i
pewnie jakiejś części mężczyzn:
„Prawda jest taka, że moje
doświadczenia w dziedzinie diety było tak rozległe, że mogłabym napisać na ten
temat książkę. Na pierwszą dietę
poszłam, kiedy kumpel Taga z klasy nazwał mnie słoninką. Jak na ironię dieta
Atkinsa polegała na jedzeniu kosmicznych ilości wieprzowych skórek (…) Po jakimś
czasie stałam się koneserem diet. Próbowałam diety grejpfrutowej i kapuścianej,
rosyjskiej diety wiejskiej, diety lemoniadowej, diety South Beatch, Strażników Wagi, centrum dietetycznego Jenny
Craig, Slim Fastu i Nutrysystemu. Wszystkie działały, lecz gdy zaczynałam jeść
normalnie waga wracała do poziomu wyjściowego z lekką nadwyżką”.
Zastanawiające
jest to dlaczego całe życie będąc na diecie nadal mamy spore nadwyżki. Może
dlatego, że nie jesteśmy czystą matematyką, a nasza głowa potrzebuje czegoś więcej
aby przestać jeść. Po wybitnie frustrującym dniu, tygodni czy miesiącu diety
dochodzimy do efektu „A co mi tam”. I to nawet nie jest zabawne, bo ten efekt
nie został stworzony na potrzeby tego tekstu. Wymyśliły i przebadały go mądre
głowy, co najwyżej mając podobne poczucie humoru do mojego w ten sposób go
nazywając. Efekt „Co mi tam” pojawia się w momencie zjedzenia pierwszego pączka
(ciastka, cheeseburgera, pizzy) po
dniach diety, kiedy nie pozwalamy naszemu organizmowi zaspokajać swoich potrzeb.
Efekt jest jak otworzenie zapory, po tym pierwszym kroku lodówka staje się
naszym najlepszym przyjacielem, aż do… Do momentu kiedy „wytrzeźwiejemy” i
widzimy ogrom strat jakie to nam przyniosło. Bohaterka powieści, w końcu daje
sobie radę. Nie przez kolejną superrestrykcyjną dietę, ale przez poukładanie
swojego życia i wyrwanie się z matni, w której do tej pory żyła. Pod koniec
pisze, że „nigdy więcej nie pozwoli, aby diety organizowały jej życie, bo
zaczyna żyć dla siebie”. Tego też państwu życzę w pierwszych krokach ku
wyzwoleniu od diet ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz