środa, 24 grudnia 2014

Świątecznie i poświątecznie o miłości własnej



Dla dbających o linię nadchodzi ciężki czas świątecznego stołu. Sytuację drastycznie pogarsza fakt, iż za tydzień znów chcemy wyglądać szałowo z okazji Sylwestra. Kończąc świąteczny maraton, często z pogardą patrzymy na wagę, bezlitośnie wykazującej nam nasze świąteczne grzeszki. Potem rozpoczyna się ciąg złości na siebie, obniżonej samooceny i narastającej niechęci w stosunku do siebie i własnego ciała. Bo znów dałam się uwieść przyjemności wspólnego stołu… Dlaczego przygotowując kolację wigilijną, doprawiając potrawy miłością i czułością dla najbliższych sami nie możemy mieć dla siebie owych uczuć. Czasem chęć odchudzania, czy dbania o własną sylwetkę przysłania nam co najważniejsze. Ja mawiał Fromm tylko kochając siebie możemy dać tę miłość innym, tylko akceptując siebie, możemy w pełni zaakceptować drugiego człowieka, tylko szanując siebie, możemy obdarzyć szacunkiem bliźnich, bo nie możemy dać niczego czego sami nie mamy. Tak więc czas, abyśmy zaczęli się kochać, bo paradoksalnie tylko kochając siebie możemy się zmieniać. Jeśli nasze ciało przestani być areną walki, przestaniemy się również nagradzać i karać jedzeniem. Kto z nas nie zna najlepszych pocieszycieli batonów, pizzy i in. I kto z nas nie zajadał, myśląc o sobie „Jesteś gruba i tak ci już nic nie pomoże”. Czas z tym skończyć.  Pokochajmy siebie tak jak chcemy kochać innych, a wtedy Święta nabiorą prawdziwej radości wspólnej kolacji wigilijnej.
Życzę wszystkim spokojnych, szczęśliwych wesołych Świąt pełnych miłości, także tej zdrowej własnej.

piątek, 10 października 2014

Palę więc jestem … palenie a otyłość.




Palę  więc jestem kim? Papieros dla mojego pokolenia pozostawał symbolem seksualności kobiet. Famme fatale kobiety emanujące seksapilem, dłuuugie nogi, smukłe dłonie, w których pobrzękiwała szklaneczka whisky z lodem i papieros. Kobiety niezależne, wiedzące czego chcą, potrafiące dążyć do celu. Kobiety wolne i władcze, tak różne od narzucanej nam roli posłusznych matek, żon i kochanek.  W komplecie, dla równowagi płci, pojawia się duży, silny kowboj znanej marki tytoniowej. Mężczyzna nieustraszony, trzymający swoje życie w swoich dłoniach, równie wolny jak nasza niedościgła famme fatale. Jak zakończył żywot nasz kowboj i jak kończy większość owych dam to już inna bajka, może troszkę mniej seksowna…. Niemniej papieros pozostał symbolem wolności, bojkotu rzeczywistości, a przede wszystkim niezmiennie bycia dużym.  Młodzi chłopcy (jak i również dziewczyny) sięgają po papierosa chcąc czuć się jak dorosły. Zabawne słuchać wypowiedzi, młodzieży starszej może o dwa trzy lata od nikotynowych nowicjuszy, jaka to głupota zacząć palić, jaki wstyd palić tylko dla szpanu, no bo oni już starymi palaczami są… Wytrawny psycholog zaobserwuje tu nowe dwa etapy rozwojowe młodego człowieka. Pierwszy „Palę, bo jestem dorosły”, drugi „Palę, bo muszę, ale te gnojki po co one się za to biorą?”. Nie umniejszam tutaj możliwości uzależniających nikotyny, bo fakt w rankingach wypada dość wysoko.
Oprócz bycia dużym,  gro osób (w szczególności młodych dziewcząt) sięga po nikotynę z innej przyczyny. Papierosy mają również opinię cudownego środka odchudzającego. Po pierwsze hamują łaknienie, po wtóre przyspieszają przemianę materii. No cóż podtruty organizm próbuje się oczyścić i po wypaleniu papierosa organizm przez kolejne 30 min. przyspiesza przemianę materii o 3%. Jedyny nie fart, to to, iż procenty wg mojej podstawówkowej wiedzy się nie sumują.  A jednak do pewnego przyspieszenia dochodzi, więc moglibyśmy oczekiwać, że osoby palące będą rzeczywiście szczuplejsze. Jednak z badań wynika, ze osoby palące, mają większą wagę niż osoby nie palące. Do tego wbrew logice czym więcej wypalanych papierosów tym większa masa ciała. Na dokładkę jeśli już paląc przytyjemy, to chcąc rzucić palenie możemy przytyć ponownie. A stąd już bardzo daleka droga i do famme fatale i do męskiego kowboja.



wtorek, 30 września 2014

Odchudzanie, a jesienne depresje






Wyobrażając sobie długie jesienne wieczory, nasuwają nam się obrazy przytulnego ciepłego koca z filiżanką czekolady w dłoni.  Jesienna terapia u dr.Wedla jest tak rozpowszechniona, że żaden periodyk nie ośmieli się wciskać nam kitu o cudownych dietach, o kapustach, marchewkach czy pomidorach. Ogólnie jest źle. Dzień coraz krótszy, coraz mniej słońca. Chłodny zimowy wiatr zniechęca do długich spacerów, które jeszcze kilka dni temu dawały nam wiele przyjemności (szczególnie tym, którzy nie zostali wciągnięci w otchłań światów wirtualnych).  Oglądając słońce tylko zza szyby nic dziwnego, że zaczyna dopadać nas depresja. Zminimalizowanie aktywności fizycznej także nie poprawia sytuacji. Ale czy może poprawić ją tabliczka czekolady? W arcyciekawej, przezabawnej i z mocnym sarkastycznym przytupem książce „Seks, narkotyki i czekolada” autor rozróżnia „Czekoladę” od „czekolady”. Zabawne jest to, że smak za którym tęsknimy (szczególnie gdy w ciężkich przypadkach znika jedna lub dwie tabliczki) to nie smak czekolady. Czekoladofilom (tym prawdziwym) wystarcza jedna czy dwie kostki. Gdyż prawdziwa, gorzka Czekolada niesie za sobą taki ładunek smaku, iż kostka wystarcza aby go zaspokoić. Czekolada pochłaniana przez nas tabliczkami, to nie lekko orzeźwiający smak kakao, lecz sprytna mieszanina tłuszczu i cukru, z powodu brązowej barwy szumnie nazywaną czekoladą. A co potem?  Kiedy już minie pierwszy depresyjny dzień, kiedy depresję przegonimy dietą czekoladową, zaczyna się kolejny jesienny dzień. W lustrze przyglądamy się sobie, obwiniając się za nadmierne łakomstwo. Szukając nowych fałdek wzrasta w nas niechęć do siebie. Nastrój napędzany poczuciem winy obniża się jeszcze bardziej… chyba tylko po to, aby wieczorem znów usiąść nad tabliczką „czekolady”.
Dlatego proponuję Paniom i Panom o melancholijno- jesiennych nastrojach wyjście na spacer, nawet pomimo pogody. Jak dziecko, zakochanie się ponownie w kolorowych liściach. A wieczorem filiżankę ciepłej herbaty…. (ps. Sama odkryłam ostatnimi czasy herbatę z ziarnami kakaowca). Pozdrawiam jesiennie.




czwartek, 18 września 2014

Wakacyjne grzeszki



Minęły wakacje. Komu jak komu, ale mi stanowczo za szybko i za burzliwie. Ech…. ale za to z głową pełną wspomnień, także tych, których ujawniać się nie powinno, aby nie stać się banitą. Aby nie zostać posądzonym o hipokryzję i sprzeniewierzenie najwyższych etosów i zasad żywieniowców.  W gruncie rzeczy zdarzyło się kiedyś tak, że pewnego pięknego lipcowego dnia spotkałam się z starym dobrym przyjacielem  (który notabene grzeszy w każdy możliwy dla żywieniowca sposób, co więcej ani on ani jego organizm zbyt wiele nie robią sobie z moich ciągłych lamentów czy zaklinań typu „kiedyś zobaczysz”). I ów właśnie, dogłębnie zdemoralizowany colą, chipsami i słodyczami typ zaproponował zrobienie na obiad gołąbków. Moja fantazja właśnie rozpłynęła się pomiędzy zielone liście kapusty,  szum grubej kaszy i kruchość delikatnych mięs. Mój wewnętrzny kalkulator szybciutko przygotował listę wartości odżywczych wspomnianych gołąbków. Zgodziłam się bez zastanowienia. A chwilę później maszerowaliśmy już w pochodzie zakupowym.
„Poproszę kawałek słoniny.”  Czuję jak moje żyły zaciskają się same w sobie, a mój cholesterol zaczyna wygrywać marsza żałobnego.  Nasycone tłuszcze przejęły już całkiem dowodzenie nad moim układem krwionośnym, i nerwowym i sercem. Jeszcze jeden skurcz ostatnie tchnienie i jak nic padnę tutaj przed ladą. „Jaka, kurcze słonina???”  Złe moce najwyraźniej zataczały już swoje łapy nade mną i nad moimi wymarzonymi gołąbkami.
„Musi być i kropka.” Tyle w roli wyjaśnień.  A potem się stało. Zjadłam je, a smak tak przyjemnie rozchodził się w moich ustach, aż w końcu trafił w sam mózg, ośrodek wspomnień mój osobisty i odnalazł tamte słoninowe wspomnienia kuchni babcinej, i mojej wtedy beztroski lat dziecięcych. I przysięgam, że pogryzłabym gdyby ktoś chciał mi je odebrać. Ech chyba nawet dziecku bym nie oddała, na szczęście i córa uwiedziona smakiem nie podnosiła głowy z nad talerza.
Przeżyłam, moje serce również. Jedynie teraz wzdycham za tamtym (bądź co bądź „nie poprawnym politycznie”) smakiem.

niedziela, 3 sierpnia 2014

Być jak B12!





Chciałam przedstawić Państwu moją ulubienicę. Witamina B12 we własnej osobie.  Zastanawiacie się zapewne cóż takiego jest w B12, otóż jest moc. Jeśli ktokolwiek wierzył jeszcze, że jedzenie nie ma wpływu na nasze samopoczucie, powinien w tym miejscu przeprosić za swoją ignorancję. Niedobory tej witaminy właśnie, ni mniej ni więcej obniżają nam nastrój i samopoczucie. A co za tym idzie witaminka ta (albo jej brak) może nam z powodzeniem  popsuć kontakty towarzyskie. Co więcej może nas zaocznie zwolnić z pracy. I to nie tylko dlatego, że będziemy niemrawo patrzeć na szefa, ale również nasz układ nerwowy popadnie w niełaskę. W skrajnych przypadkach przyspieszy naszą demencję, wpędzi w katatonię, upośledzi naszą pamięć, zafunduje zmęczenie oraz wiele innych. Witamina B12 jest przedstawicielem dowodów na to, iż człowiek z natury jest drapieżcą. Jej jedyne aktywne formy możemy dostarczyć sobie tylko z mięsem, nabiałem i jajami. Gdyż zostaje ona wytworzona przez mikroorganizmy zamieszkujące układ  trawiennego zwierząt. Co więcej i sami potrafimy produkować jej niewielkie ilości w jelicie i w (!) jamie ustnej. Fakt produkcji jej niewielkich ilości w jamie ustnej zaowocował nawoływaniem do niemycia zębów. Jak dobrze, że dzieci nie czytają i nie biorę tej teorii dla obrony „dnia brudasa”. Dla leniwców, którym się zębów myć się nie chce przedstawiam tylko informację, iż znikome ilości produkowane w naszej jamie ustnej nie mają wielkiego znaczenia dla zaspokojenia zapotrzebowania na tę witaminę organizmu. Natomiast fakt,  późniejsze wizyty u dentysty mogą mieć równie znaczący wpływ na nasze samopoczucie jak niedobory B12.
Jest jeszcze jedna fenomenalna właściwość tej witaminy. Witamina B12 jest bardzo wrażliwa na działanie temperatury, w trakcie obróbki termicznej produktów. Ale (!) w organizmie może przetrwać, gotowa do użycia około 1,5 roku (a nawet spotkałam się ze źródłami mówiącymi o 3-6 latach). Stąd problem z wykryciem jej niedoborów u osób, które zmieniły dietę na wegańską czy wegetariańską. Proszę sobie wyobrazić stan mięsa przechowywanego w temperaturze 36,6 st.C przez półtora roku, a B12 da radę!